Iwona Woch sięgnęła po pudrowy kocyk. Był leciutki i puszysty jak sypiący od rana śnieg, który grubą warstwą osiadał na chodnikach, maskach samochodów i podwórkowych trzepakach. Kobieta umieściła koc na zaścielonym materacu położonym na drewnianych paletach. Dołączyła do niego białą, wyszywaną koronką poduszeczkę. Obok znalazł się jasnoszary miś, jej własny z lat siedemdziesiątych z oczami zrobionymi z kremowych guziczków. Rozrzuciła jeszcze kilka płatków herbacianych róż – takie elementy zawsze dobrze sprawdzały się na fotografiach noworodków. Popatrzyła na przygotowane akcesoria. Wełniana czapeczka z dwoma pomponami, dziergane serduszko, opaska z kwiatkiem, kołyska retro. Na parapecie czekały trzy obiektywy Lki i Canon 5D Mark I – stara puszka, ale to nie miało znaczenia. Dla niej liczył się przede wszystkim klimat. Miała być magia, a nie technika.

Zerknęła na ścienny loftowy zegar wiszący na odkrywkowej, ceglanej ścianie. Klienci mieli przyjść dopiero za godzinę. Dobrze. Nie lubiła się spieszyć. Pośpiech zawsze wychodził na zdjęciach. A fotografie maluchów powinna przepełniać aura spokoju i bezpieczeństwa.

Wszystko było jak należy. Odetchnęła z zadowoleniem i postanowiła jeszcze zaparzyć herbatę. Przestronnym korytarzem przeszła do kuchni. W stojącym lustrze w rzeźbionej złotej ramie, którą wygrzebała kiedyś z antykwariatu, mignęły jej krwistoczerwone loki. Deski zaskrzypiały pod stopami. Uwielbiała ten dźwięk. Przypominał jej, że wszystko w tym wynajmowanym od lat za grosze stumetrowym mieszkaniu na ostatnim piętrze sopockiej secesyjnej kamienicy jest autentyczne. Wcześniej była tu rudera – zagrzybione ściany, sparciała podłoga, zatęchłe dywany. Ale ona od razu się w tym miejscu zakochała. W kilka miesięcy doprowadziła wszystko do porządku, a ostateczny efekt zadziwił wynajmującą lokal panią Krysię – z wdzięczności ani razu nie podniosła czynszu. Lubiła wspominać, że kiedyś przeżyła tu piękne lata ze swoim mężem.

Iwona wstawiła wodę w elektrycznym czajniku, nasypała herbatę na sitko i zalała wrzątkiem. Po pomieszczeniu rozszedł się intensywny aromat earl grey. Kobieta chwyciła parujący kubek i skierowała się z powrotem do amatorskiego studia. Znów w lustrze odbiła się jej twarz. Mimowolnie zatrzymała się i jedną ręką poprawiła burzę niesfornych włosów. Brązowe oczy spojrzały na nią przenikliwie, przesuwając się po wydętych ustach, prostym nosie, płytkich zmarszczkach wokół powiek. Na szyi, tuż pod uchem, znajdował się niewielki czarno-biały tatuaż przedstawiający pojedynczą klatkę zdjęciową, który zrobiła sobie w dniu, gdy zarobiła pierwsze pieniądze z sesji. Lubiła siebie. Oczywiście teraz. Bo wcześniej różnie bywało. Z czasem człowiek przekonuje się do wielu rzeczy, tych w sobie też.

Ruszyła dalej. Deski przyjemnie zaskrzypiały.

W studiu zrobiło się jasno. Biała ściana odbiła słońce, które w końcu wyszło zza chmur. Fajnie, nie będzie musiała doświetlać lampą. Naturalne światło zawsze daje lepsze efekty.

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Widok z ostatniego piętra kamienicy usytuowanej w Dolnym Sopocie był imponujący. Ciągnące się na przestrzał zaśnieżone dachy, wieżyczki i kominy, nad którymi rozciągał się horyzont. Po niebie niespiesznie sunęły granatowe pierzaste chmury. W oddali rysowało się morze. Wytężając wzrok, można było dojrzeć wielopoziomowe dachy Domu Zdrojowego i wbijające się w wodę molo.

Kamienica stojąca naprzeciwko też niezmiennie ją zachwycała. Może była szara i obdrapana, z niezgrabnym czarnym graffiti zdobiącym wejście do klatki, ale miała też mocno urozmaiconą bryłę, eklektyczne detale architektoniczne i dekoracyjną snycerkę. Iwona lubiła łączenie tak znamiennego dla Sopotu stylu kurortowego z elementami secesji.

Wzięła łyczek herbaty i ostrożnie przyłożyła dłoń do ścianki kubka, by ogrzać zmarznięte palce. Oszczędzała na ogrzewaniu, bo stary piec ciągnął jak głupi, a zarobki fotografki nie były imponujące. Mimo to wszystko układało się dobrze. Robiła to, co kochała. W końcu! Wiele lat się miotała, nie wiedząc, co począć z własnym życiem. Najpierw chciała uczyć się w plastyku w Gdyni Orłowie, ale mama zadecydowała inaczej. ASP też nie wyszło, choć Iwona od zawsze malowała i rysowała. Poszła w końcu na zarządzanie, bo ojciec stwierdził, że po tym będą pieniądze, i przez kilka lat pracowała jako asystentka dyrektora firmy dostawczej. Ale ciągnęło ją gdzie indziej. Pewnego dnia sięgnęła po starego canona, którego odziedziczyła po dawnym przyjacielu, i doznała olśnienia. To było to – jej przedłużenie. Od tamtej pory nie ruszała się z domu bez aparatu. Nie lubiła jednak pokazywać rzeczywistości tak, jak widzieli ją wszyscy: jej świat był inny, pełen przedmiotów, których większość nie dostrzegała. Fotografowała w swój własny sposób: surowy i niedopowiedziany.

Teraz też coś przykuło jej uwagę. Jakiś ruch w oknie na klatce schodowej ostatniego piętra kamienicy czynszowej stojącej naprzeciwko jej budynku. Po chwili rozchylono firanki i szeroko otwarto skrzydła okna. Szyby odbiły słońce i na moment oślepiły Iwonę. Fotografka musiała przymknąć powieki. Kiedy znów je podniosła, w oknie stała kobieta. Mimo zimna miała na sobie jedynie skąpą, jedwabną nocną koszulkę. Proste blond włosy opadały na jej nagie ramiona.

Iwona bezwiednie się uśmiechnęła.

Byłoby dobre zdjęcie – pomyślała. Szybko odstawiła kubek na parapet i sięgnęła po leżący tuż obok aparat. Otworzyła okno. Przyłożyła oko do wizjera, zaczęła obracać pierścieniem, przybliżając obraz. Kobieta była młoda i piękna. Łańcuszek, który miała na sinej szyi, pięknie układał się pomiędzy obojczykami.

Fotografka znów przekręciła pierścień. Ostrość ciągle się gubiła – na obiektywie wylądował mały płatek śniegu. Pospiesznie przetarła soczewkę koszulką. Gdy podniosła wzrok, kobieta już stała na parapecie. Bez chwili zastanowienia zrobiła krok przed siebie i runęła w dół.

Iwona krzyknęła. Potrącony kubek z herbatą spadł na drewnianą podłogę. Roztrzęsiona wychyliła głowę przez okno.

Na podwórku, nieopodal wejścia do klatki, leżało ciało. Krew wokół głowy zdążyła już zabarwić otulający ją śnieg. Ale nie to najbardziej przyciągało wzrok. W doskonałej bieli pokrywającej wszystko wokół wyróżniały się przede wszystkim grube różowe skarpety na stopach samobójczyni.

Iwona patrzyła oniemiała. W końcu podniosła aparat do oczu i nacisnęła spust migawki.

Przeczytałaś fragment książki „Biel”, trzeciej części trylogii „Kolory zła”. Książkę Małgorzaty Oliwii Sobczak kupisz w dobrych księgarniach – np. tu.

Biel

Pewnego zimowego poranka z okna sopockiej kamienicy skacze studentka prawa. Ślady na jej ciele wskazują, że przed śmiercią młoda kobieta była krępowana i duszona. Na miejsce zdarzenia przybywa prokurator Leopold Bilski, który po sprawie w Kartuzach wrócił do Trójmiasta. Tropy wiodą do środowiska nocnych klubów, które kryją mroczne pragnienia i tajemnice głęboko osadzone w przeszłości.

Trzeci tom mrocznej serii „Kolory zła”.