Grzegorz Kapla ma reporterski zmysł i umiejętność obserwacji, dzięki czemu wynotowuje nie tylko szczegóły swojej wyprawy, ale także ulotne wrażenia. Jego zapiski są żywe i aktualne, a podróż odbywa się w pewnym sensie razem z nim. Choć, o czym nie wszyscy wiedzą, Grzegorz woli podróżować sam…

Po opublikowanej w ubiegłym roku książce opisującej samotną podróż do Chin – „Chiny bez wzajemności”, wydał kolejną „Mekong przed końcem świata”. Z podróży do krajów Półwyspu Indochińskiego wrócił na kilka dni przed wprawdzeniem w Polsce pierwszego lockdownu, na początku pandemii koronawirusa.

Aby poznać jego styl, wspomnienia z Tajlandii, a dokładniej z  Chinatown czyli dzielnicy chińskiej powstałej w 1782 roku w Bangkoku przedstawiamy jeden z rozdziałów książki:

Chinatown skwierczy olejem i paruje ryżem, prycha dieslem ciasnych autobusów i ledwie dyszy pod miedzianym, rozgrzanym niebem. Szyldy są po chińsku, uliczki, poza głównymi Yaowarat i Charoen Krung, są wąskie i pełne zakurzonych zakamarków, w których daje się upchnąć całą stertę skuterków. Wysiadam obok sklepiku, w którym mężczyzna handluje naczyniami z blachy. Woki, garnki i patelnie wiszą na zewnątrz na sznurach. Gdyby powiał wiatr, wszystko to hałasowałoby jak katastrofa kolejowa, ale nie ma wiatru i poci się nawet blacha.

Na wystawie apteki suszone koniki morskie, karapaksy żółwi, zużyte rękawiczki ośmiornic, innych rzeczy nie umiem odgadnąć, ale widać, że to wszystko kiedyś żyło, oddychało, kochało, jadło i chciało mieć dzieci. Wchodzę, krata, szyba, krata, wyciągam aparat.

– Tiger penis? – Staruszek postanowił mi pomóc w podjęciu decyzji, na co patrzeć, przez moment nie rozumiem, ale on powtarza, wskazując na dziwne, długie, wygięte w łuk suszone tykwy zakończone kolczastym karczochem rozkoszy.

– Penis of the tiger. – Uśmiecha się. – Good for sex, very good.

A potem wskazuje na miskę pełną dziwnych, poczerniałych, zasuszonych owoców.

– Tiger testes – I aż kiwa głową z ukontentowania, a ja nie rozumiem.

Widzi moje zdumienie i delikatnie dotyka swoich jąder. Już wiem, wiem, co chce powiedzieć.

– Kup. – Celuje we mnie palcem, ale nie kupię, przepraszam, nie wolno mi tego zabrać do Europy.

– Europa nie rozumie, co dla niej dobre – mówi. – Kup, ugotujesz sobie zupę z tygrysiego penisa – powtarza. – Tysiąc dwieście batów, bardzo tanio, bardzo tanio!

Kręcę głową, nie kupiłbym przecież nawet za sto batów.

– Będziesz żałował. – Uśmiecha się. – Wrócisz do domu i będziesz żałował, tygrysi penis jest najlepszy na miłość, każda kobieta cię pokocha.

Stary człowiek, zna życie, zna kobiety. Wiem, że ma rację, że będę żałował. Milczę, a on moje milczenie bierze za wahanie, ale znów mówię „nie”. Nie pohandlujemy. Kiwam głową, że wiem, rozumiem, że będę żałował. Nie obraża się i pokazuje mi, którędy do Złotego Buddy: do końca uliczki, potem w lewo i znowu w lewo, naprzeciwko szpitala.

Wystarczył kwadrans, żebym już się wspinał na wierzchołek świątyni Traimit przy ulicy Charoen Krung 661. Nowiutka, świeża, dopiero dziesięć lat jak ją wystawili na schronienie dla największego złotego posągu Buddy na naszej planecie, pięć i pół tony złota, przez kilkaset lat nikt nie wiedział o jego istnieniu, bo rzeźba pokryta była gipsem i oklejona kolorowymi szkiełkami oraz odłamkami porcelany.

Był 25 maja 1955, Budda pod swoją wielobarwną mozaiką siedział jak co dzień od dwustu lat na gołej ziemi, ale to był już ostatni dzień, bo kończyła się budowa nowej pagody i od tej pory święta figura, trzy metry wysokości i trzy metry dziesięć szerokości – idealne proporcje dla kogoś siedzącego w pozycji lotosu – miała zamieszkać w nowym miejscu. Ludzie owinęli go liną, napięli węzły brązowych ramion i Budda drgnął.

– Szybciej, szybciej z tą platformą!

Nie utrzymali. Posąg spadł na ziemię z głuchym hukiem, a robotnicy pobledli z przerażenia, bo gips na twarzy Buddy pękł, tworząc brzydką bliznę, jakby mu uczynili krzywdę. Jeden z nich sięgnął palcami w górę w rozpaczliwym geście jak dziecko, które próbuje wygładzić dziurę w rozdartych spodniach. Kawałek gipsu odpadł, a człowiek cofnął dłoń, przestraszony nagłym hurmem głosów. Myślał, że są na niego źli, ale oni wołali kierownika, bo pod starą skorupą zalśnił cenny kruszec.

Loki Buddy to w niemal stu procentach złoto, na twarzy jest go mniej – około osiemdziesięciu procent. Reszta figury – czterdzieści. Gdyby przeliczyć wartość rzeźby na cenę użytego do jej powstania złota w cenach z 2021 roku, wyszłoby trzysta jeden milionów dolarów.

Dwieście dwadzieścia lat temu odnaleziono tę dużą, ceramiczną, jak się zdawało, figurę w ruinach Ajutthai, zburzonej w czasie wojny syjamsko-birmańskiej, która obróciła w perzynę milionowe miasto, będące przez czterysta lat stolicą królestwa. Kiedy Rama I wybudował własną stolicę w Bangkoku, polecił, żeby porzucone w ruinach posągi przewieźć do nowego miasta. Rzeźba z Ajutthai była ciężka, czekała na swoją kolej prawie pół wieku, bo dopiero król Rama III umieścił ją w świątyni Phai Ngoen Chotanaram, a kiedy ta popadła w ruinę, w latach trzydziestych XX wieku Buddę przeniesiono do Wat Traimit w Chinatown. Tu podobało mu się na tyle, że postanowił zostać.

Przed wejściem do kaplicy, w której siedzi całą swoją potęgą na białym, marmurowym tronie, wiszą dzwony, a kamień, biały, gładki, parzy w stopy tak, że trzeba być ptakiem, żeby przejść od miejsca, w którym zdejmuje się buty, do tego, gdzie zaczyna się cień.

Zagryzam zęby i psssst, psssst, przypalam sobie stopy. Jeszcze dwa kroki, jeszcze krok, wchodzę do środka i patrzę na Buddę, a on patrzy na mnie.

Fragment pochodzi z książki Grzegorza Kapli „Mekong przed końcem świata”, Wydawnictwo Słowne, 2022

Fot. Materiały prasowe