Moja historia jest całkiem zwykła. Wiem, bo przeczytałam tysiące podobnych na forach internetowych. Wiem też, jak trudno jest opowiadać o piekle, którego się doświadczyło. Wiem, czy jest strach przed byciem ocenianym przez tych, którzy nigdy nie zaznali przemocy ze strony ukochanej osoby. Wiem, jak trudno innym uwierzyć, że pod taflą iluzji kryje się zło.

Wyszłam za mąż z miłości. Przed ślubem znaliśmy się dwa lata. Znajomi pytają mnie często jak to możliwe, że przez te dwa lata niczego nie wyczułam, nie zauważyłam. Dlaczego nic mnie nie zaniepokoiło? Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Naprawdę, uwierzcie mi, nie widziałam w naszej relacji niczego niepokojącego. Mój partner był czuły, troskliwy, pewny swoich uczuć. Zdecydowany spędzić ze mną życie. Wielokrotnie razem wyjeżdżaliśmy na kilka dni. Z czasem zamieszkaliśmy razem. Nic nie wskazywało na to, że jest porywczy, zaborczy, skłonny do użycia przemocy. Dziś uważam, że świadomie dobrze się maskował. Złapał mnie w pułapkę.

Wszystko zmieniło się tydzień po ślubie. Pojechaliśmy na kilka dni w góry, w polskie Tatry. Jedliśmy śniadanie w hotelu, kelner przyniósł kawę. Wkładając łyżeczkę do wysokiej szklanki rozlałam kilka kropel na stół. Podniosłam wzrok i zobaczyłam twarz czerwoną z wściekłości, potem krzyknął coś i po prostu wyszedł. Znalazłam go w naszym pokoju. Rzucił tylko, że wszystko zepsułam. Nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. Ukarał mi wielogodzinnym milczeniem. Następnego dnia, jak gdyby nigdy nic, nie wracając do tematu, planował górskie wycieczki nucąc naszą ulubioną piosenkę.

Następne miesiące i lata naszego związku spędziłam na tuszowaniu prawdy o naszym związku. Najpierw przed samą sobą, potem przed innymi. Cokolwiek się stało, winę brałam na siebie. Tłumaczyłam go przed innymi, kiedy nie pojawiał się na rodzinnych spotkaniach, wymyślałam powody i usprawiedliwienia dla braku szacunku, dla egoizmu, dla napadów złości. Mówiłam, że to ja, że jestem beznadziejna, że zawodzę, a on cierpliwie wybacza i trwa przy moim boju. Że jestem słaba, a on jest podporą naszej miłości. Byłam tak bardzo przekonująca, że kiedy w końcu odeszłam, nasi znajomi nie moglu uwierzyć, że zostawiłam tak wspaniałego faceta.

Nigdy nie mogłam przewidzieć, kiedy się zdenerwuje, ani co stanie się punktem zapalnym. Zazwyczaj jednak to była jakaś błahostka. Zle odłożony kubek w zmywarce, telefon mojej przyjaciółki, który zabrał więcej czasu niż powinien, moja spódnica do łydek, odsłaniająca jego zdaniem zbyt wiele…

Reakcje do tych sytuacji były oczywiście niewspółmierne: krzyk, obrażanie mnie, wymyślanie od dziwek i nieuków. To, że bez niego jestem nikim, słyszałam prawie zawsze. Ostatni miesiąc naszego bycia razem zakończył się nawet popychaniem mnie i siniakami na ramionach. Mimo tego, że cierpiałam, nie potrafiłam powiedzieć o nim złego słowa nikomu. Nawet mamie, nawet najbliższej przyjaciółce.

Po wybuchach agresji przychodził spokój, oczyszczenie. Wiedziałam, że przez jakiś czas będzie dla mnie dobry. I tego się trzymałam, tych momentów, kiedy trochę bardziej przypominaliśmy parę z bajki, którą sama stworzyłam.

Momentem przełomowym był ten, w którym po jednym z jego wybuchów agresji znalazłam się na podłodze w łazience. Łkając, próbowałam doprowadzić do porządku swój wygląd. Kiedy się podniosłam spojrzałam w lustro i zobaczyłam JAKĄŚ kobietę. Była przestraszona, skulona i starsza ode mnie. To nie byłam ja. To był ktoś oby, kto dawno przestał o siebie walczyć, przestał samodzielnie formułować opinie. Ktoś całkowicie zależny od partnera, który przecież nie przejawia żadnego szacunku, żadnego szczerego zainteresowania. Jest jedynie katem emocji.

Ostatecznym impulsem do odejścia było jednak poronienie, które nastąpiło miesiąc potem. Ogromny stres, który przeżywałam sprawił, że nie byłam w stanie utrzymać ciąży. Do tego doszła świadomość, że on wiedział o dziecku, ale w żaden sposób nie wpłynęło to na zmianę jego zachowania. Wręcz przeciwnie, starał się wmówić mi, jak złą matką będę.

Nie oceniajcie mnie, ani innych kobiet, które nie potrafią odejść. Tego nie można zrozumieć, póki się tego nie przeżyje na własnej skórze.