Z pierwszym pomrukiem burzy przyszedł pierwszy ból, pierwszy strach i pierwsze w życiu przytłaczające poczucie bezsilności. Był pewien, że będą zarazem pierwsze i ostatnie. Jego życie się kończyło, postanowiło powiedzieć „żegnaj” i udać się w stronę zachodzącego słońca, a właściwie w kierunku olbrzymiej czarnej burzowej chmury, która łapczywie pożerała ostatnie promienie słońca. Niczym macki przerażającej istoty, będącej śmiercią samą w sobie, błyskawice badały ziemię, by wreszcie go odnaleźć, bezsilnego, stojącego na wzgórzu przy ogrodzeniu, kilka kroków od plebanii, kilkadziesiąt od kościoła. Odnaleźć i porwać w zaświaty.

Nie mógł się ruszyć nawet na krok, nagi, mocno przywiązany do słupa, po którym pięła się winorośl, jeszcze niedojrzała, ale zwiastująca obfite plony. Ktoś pieczołowicie obwiązał jego ciało słomą. Mimo że dawała sporo ciepła, to jednak czuł zimne podmuchy wiatru pędzone przez nadciągającą nawałnicę. Słoma powodowała nieznośne swędzenie spoconego ciała, chciał się podrapać, jednak puchnące od zbyt ciasnego węzła dłonie nie mogły przynieść pomocy.

Grzmot zadudnił, wściekle wypełniając powietrze potężnym basem na kilka długich sekund. Gdy był dzieckiem, babcia mu opowiadała, że to diabły toczą w niebie beczki z siarką, by dostarczyć je do piekła. Dziwiło go, skąd w niebie wzięły się diabły. Poszedł zapytać o to księdza i to był pierwszy krok, który przywiódł go właśnie tutaj, w to miejsce, w ten czas, na chwilę przed śmiercią. Po drodze była posługa ministranta, zabawa w oazie oraz seminarium zakończone święceniami i stanowiskiem proboszcza na schowanej wśród zielonych wzgórz parafii. Opuszczonej, biednej i niechcianej, zatem łatwej do objęcia. Jadł dwa posiłki dziennie, pił tylko wodę, bo nie miał nawet na herbatę. Musiał jakoś zacząć zarabiać… Był pewien, że to właśnie z tego powodu tutaj jest, że ktoś przejrzał jego oszustwo. Jednak czy należała mu się aż taka kara?

Burza zbliżała się niczym ogarnięty szaleństwem tłum podczas zamieszek, na razie jeszcze tylko głośny i wygrażający pięściami, ale gotowy spalić pół miasta.

Jak to było z tym początkiem?

Znalazł na strychu kufer z medalikami, wszystkie srebrne, kto je tam zostawił i po co? Mogły być wybite jeszcze z okazji powstania styczniowego czy też innej zawieruchy, może ówczesny proboszcz chciał obdarować partyzantów szczęśliwymi talizmanami, trudno było stwierdzić. Niejakim świętokradztwem wydało mu się wtedy przetopienie ich na jakieś sztabki i sprzedaż, w końcu na każdym z medalików widniała całkiem zgrabnie odlana Maryja, zatem przykrył kufer kocem i postanowił wszystko dobrze i na spokojnie przemyśleć. A może to zabytek? Odda całość do muzeum, trafi się jakieś znaleźne albo co. Przyda się parę groszy.

Zaczął szukać w sieci widniejącego na medalionach wizerunku Maryi i trochę zgłupiał, bo wyskakiwały mu tylko oferty z cudownymi medalikami w najróżniejszych wzorach i wersjach. Najdroższe były te złote, to oczywiste, ale cena była tak duża, że aż nie do uwierzenia. Niecałe trzy gramy złota warte na wolnym rynku około dwustu złotych po uformowaniu w medalik z wizerunkiem Matki Bożej, niby według wzoru Katarzyny Labouré, nawiedzonej francuskiej zakonnicy z dziewiętnastego wieku, nabierały wartości sześciuset złotych. Cztery stówy za mit! To znaczy za moc cudownego medalika, ale w takie rzeczy to mógł wierzyć, jak był dzieciakiem, teraz to bądźmy poważni. To był faktycznie cudowny medalik, wręcz żywy przykład kamienia filozoficznego, który co prawda nie zamieniał ołowiu w złoto, ale zwiększał wartość kruszcu trzykrotnie! Amber Gold mógł się schować z takimi zyskami. Co prawda nie miał złota, ale na zakurzonym strychu w lekko gnijącym kufrze spoczywało jakieś pięć kilogramów srebra, czekając na lepsze czasy. A te właśnie nadeszły!

Przelicznik srebra był jeszcze lepszy niż jego żółtego kuzyna. Cena grama srebra, drodzy państwo, to jakieś dwa złote. Trzygramowy medalik można kupić za siedemdziesiąt złotych polskich! Przecież to… dziesięciokrotna przebitka! Zatem z kilograma srebra wychodzi trzysta trzydzieści medalików, co przy posiadaniu pięciu kilogramów tego towaru daje jakieś… grubo ponad sto tysięcy złotych! Bóg jest wielki! A Maryja jeszcze większa.

Handel ruszył na całego, prosta strona internetowa, historyjka o pochodzeniu z czasów powstania styczniowego, kiedy to medalik ratował biednych Polaków przed ruskimi patrolami, inne pierdoły i poszło! Wszystko sprzedał raptem w dwa lata, zatem ruszył z produkcją własną. Zamówił zestaw do odlewania medalików, srebro skupował na początku ostrożnie, od jubilerów, tłumacząc im, że to na nową monstrancję. W kościele zorganizował zbiórkę srebra niby na domy dla ofiar tajfunu, podpinając się pod ogólnopolską akcję, ale kto mógł go sprawdzić? Nikt. Ksiądz to zawód zaufania publicznego. Ogólnie rzecz ujmując, kombinował całkiem nieźle i odkładał pieniądze w skarpecie, gdyż bankom nie ufał. Potem zaczął działać na szerszą skalę, ale unikał złota, wiedząc, że tutaj transakcje są raczej rejestrowane i można łatwo wpaść.

– Zmiana klimatu. – Mocny głos wyrwał go z tego specyficznego rachunku sumienia i sprowadził w ten czas i w to miejsce, które było tak niewygodne i niedogodne zarazem. – Nagle przychodzi wiosna, prawie jak lato, gorąca i wojownicza, pełna ostrych burz, bez przymrozków. Potem lato, suche i męczące, wraz ze swoimi nowymi dziećmi, które są strasznie niewychowane i wszędobylskie: nawałnice, gradobicia, huragany. Ciepła jesień, mało mroźna zima. Wszyscy mówią, że to zmiana klimatu. Zmiany… Niektóre są szybkie, gwałtowne i nieodwracalne, inne znowu delikatne i niezauważalne.

Próbował odwrócić głowę w stronę nieznajomego, ale mógł go zobaczyć tylko kątem oka, samą sylwetkę, a w zasadzie skrawek zakapturzonej postaci siedzącej na ogrodowej ławce. Walcząc z coraz szybszym i głośniejszym oddechem, niewątpliwym zwiastunem nadciągającej paniki, wyłowił odgłosy świadczące o tym, że ten ktoś, tak całkiem obcy, a będący tak blisko zarazem, najzwyczajniej w świecie coś je. W tej nierealnej sytuacji tak powszednia czynność była wręcz nie na miejscu, jeśli pytać go o zdanie. Przeczyła temu wszystkiemu, bo w jakim filmie zabójca jadł tuż przed zabiciem swojej ofiary? Chyba tylko w serii o Hannibalu Lecterze.

– Przyjdzie ta burza? – zapytał obcy z autentyczną ciekawością w głosie. – Miejscowi zawsze wiedzą, przyjdzie czy nie. Na przykład w Sandomierzu mówi się: „Wisła nie puści”. I tak jest, burza odbija się od Wisły i zawraca.

Wywody mężczyzny przerwał kolejny grzmot, na początku gwałtowny niczym wybuch, potem uciekający za horyzont jak oddalający się smok, ciągle ryczący na swoich przeciwników. Cisza. Szeleszczenie jakiejś torebki foliowej, nieznajomy chyba skończył jeść. Jeśli ktoś je przed zabiciem człowieka (a był pewien, że zaraz umrze, po prostu to wiedział), to jak mało musi dla niego znaczyć życie. Tyle co zmięty papierek.

– Słyszałeś kiedyś o husytach?

Obcy jakby czekał na odpowiedź. Co za okrucieństwo, nie wystarczyło, że go torturuje, pewnie zaraz zabije, musi jeszcze zadawać głupie pytania, dręczyć podwójnie?

– Na pewno słyszałeś, musiało być o tym coś w seminarium, oni wprowadzili gwałtowne zmiany, takie, które nie mieszczą się niejako w głowach ludziom współczesnym. Przynajmniej w tym kraju. Wypowiedzieli posłuszeństwo olbrzymiej machinie, jaką jest Kościół katolicki, i postanowili zdefiniować wiarę po swojemu, tak bardziej po ludzku. Na tak zwany chłopski rozum. A chodziło im głównie o to, by kler przestał się bogacić i mieć władzę. Nie do końca im wyszło, ale efekt ich działań jest widoczny po dziś, Czesi to głównie ateiści. Tak, proszę księdza, da się żyć bez bogów, mało tego, da się żyć całkiem dobrze i bez anarchii. Dlaczego wspominam o Husytach, pewnie byś chciał zapytać?

Nie chciał.

– Bo jeśli trafiali na wyjątkowo paskudnego księdza, takiego, który za nic ma przykazania, nie żyje w ubóstwie, strzyże swoje owieczki bez umiaru, to często stosowali bardzo ciekawą karę: owijali klechę słomą, podpalali i puszczali samopas.

Cisza. To znaczy jeśli nie liczyć zbliżającej się burzy i tego, co się działo w jego głowie. A tam krzyczało tysiąc głosów, wszystkie ze strachu.

– Ciekawy sposób, nie powiem, zawsze chciałem spróbować. I tu pewnie zadajesz sobie pytanie, a właściwie setki pytań. Dlaczego ty, kim jestem ja, o co tu właściwie chodzi i tak dalej. No cóż, wypada odpowiedzieć, chociaż burza coraz bliżej i boję się, że gdy cię podpalę, to deszcz może wszystko popsuć. Chociaż słoma pali się cholernie gwałtownie i wytwarza olbrzymią temperaturę, powinieneś dość szybko umrzeć. Dość szybko jak na karę za twe czyny, bo ogólnie trochę to potrwa.

Zatem miał rację, spotkała go kara. Spodziewał się tego już po pierwszym sprzedanym medaliku. Zawsze był tchórzem, wizualizował sobie konsekwencje swoich poczynań, bał się kary zarówno na ziemi, jak i w Niebie. Ale zapowiadana pokuta była niewspółmierna do winy.

Zaraz, czyżby to był ten szaleniec? Słyszał o książce jakiegoś dziennikarza o Kacie czy też Inkwizytorze, jak zwały go media. Ale przecież on zabijał tylko znachorów, którzy oszukiwali ludzi, sprowadzali na nich śmierć. Jeśli wziął się za oszustów, to życia mu nie starczy na tę misję. No i gość podobno nie żyje, powiesił się, chociaż w książce autor miał pewne wątpliwości. Mógł ją przeczytać, może by to teraz w czymś pomogło. Może…

Jedno było pewne: zaraz umrze.

– Oszukałeś tysiące ludzi. Idiotów, to fakt, ale oszukałeś. Według moich standardów, czy też jakiegoś tam planu, można nawet użyć szumnego słowa: „kodeksu”, nie zabijam takich jak ty, ale w sumie to moje zasady, mogę je łamać, kiedy chcę. Nienawidzę księży, tak się jakoś złożyło, oszustów to już w ogóle, no i miałem chęć kogoś zabić w ten właśnie sposób, ale żeby było w miarę z sensem. Dzięki tej pokrętnej logice, której właściwie teraz sam się dziwię, znaleźliśmy się w tej niecodziennej sytuacji i zaraz będziemy się żegnać. Trochę mi cię szkoda, bo nikomu nie zrobiłeś krzywdy, ale za dużo poszło wysiłku, żeby to wszystko przygotować, no i jak się powiedziało „a”, to… Sam rozumiesz.

Nie! Nie rozumiał! Nie miał tego jak powiedzieć, jak się sprzeciwić. Wył w knebel, ale co to mogło dać? Jeśli to faktycznie ten psychopata, to nic tu nie mogło pomóc.

– Zastanawiam się czasem, a w tej chwili w szczególności, czy nie za bardzo ulegam szaleństwu. Wiesz, jak alkoholik, który stawia sobie limity picia, że w tygodniu nie więcej jak dwa kieliszki, a w weekend jedziemy na całego. Po czym przychodzi środa, gdy orientuje się, że już jest w połowie flaszki.

Mężczyzna wstał i podszedł bliżej, zatrzymując się za jego plecami. Piorun strzelił gdzieś blisko w ten charakterystyczny, pełen trzasku, całkowicie nieromantyczny sposób.

Zadrżał.

– Jeśli już jesteśmy przy alkoholizmie i Bogu, to takie porównanie przyszło mi do głowy. Dla ludzi wierzących ateista jest jak abstynent. Tak jak alkoholik zrozumie narkomana, tak katolik zrozumie muzułmanina. Jednak żaden z nich nie zrozumie ateisty i będzie go uważał za największego wroga. Alkoholik w abstynencie widzi kogoś, kto obywa się bez uzależnień i ma się dobrze, ba, nawet wyśmienicie. Nie jest przywiązany do nałogu, nie wydaje na niego pieniędzy, ma poukładane życie. Bez alkoholu. A najgorsze jest to, że kiedyś byli po tej samej stronie, a to tamten przeszedł przez mur, porzucił nałogi i ma się wspaniale. Miał dużo silnej woli, by wreszcie być wolnym. Zgadzasz się ze mną?

W tej chwili zgodziłby się z każdym, byle tylko go uwolnił. Nie miał zadatków na świętego, był gotów nawet szybko przejść na islam, byle dalej żyć.

– Oczywiście alkoholik będzie gardził narkomanem, mając go za kogoś gorszego, jak katolik muzułmaninem. Ale jeden drugiego zrozumie. Ateisty i abstynenta nie zrozumie nikt.

Kończ, w ten czy inny sposób, ale kończ. Miał już dość.

– Modlisz się? – zapytał z lekką ironią.

Nie, nie modlił się. Zadziwiające, ale podobno księża najszybciej tracą wiarę. Myślał tylko o jednym, jak bardzo to wszystko będzie bolało? Obcy jakby czytał w jego myślach.

– Podpalę słomę i odepnę cię od słupa. Jeśli będziesz biegł, to wszystko pójdzie szybciej, tak mi się wydaje, wiesz, powietrze rozbuja ogień. Niestety nie zdejmę ci knebla, ale to dla twojego dobra, szybciej się udusisz. Tak sądzę, nie testowałem tej metody.

Kolejny grzmot przetoczył się po nieboskłonie. Diabły przeturlały kilka beczek z siarką, tym razem chyba specjalnie na jego kocioł, który może jednak gdzieś tam czeka.

Poczuł ciepło na łydkach i jakby jakiś olbrzym wypuścił go z dłoni, poleciał kilka kroków do przodu. Był wolny.

– Ręce związałem ci z przodu, żebyś się nie wywrócił – dorzucił obcy z pewnej odległości. Ponownie zagrzmiało.

A on zaczął krzyczeć, tak mocno i tak zapamiętale, że prawie od tego ogłuchł.

Bardzo bolało.

Diabły przetoczyły kolejne beczki.

INKWIZYTOR

Nie pozwolisz żyć czarownicy.
Księga Wyjścia 22,17
Ksiądz sprzedający fałszywe medaliki o cudownych właściwościach zostaje spalony żywcem przed swoim kościołem. Okoliczności zbrodni jasno wskazują na powrót Inkwizytora, mordercy, który według policji nie żyje od dwóch lat…

W tym samym czasie uzdrowiciel celebryta Jan Sarna dostaje list świadczący o tym, że dotychczasowy porządek został zakłócony, a morderca rozpoczyna kolejny krwawy cykl. Szybko okazuje się, że w tej rozgrywce czas jest najcenniejszą walutą, gdyż z dnia na dzień i bez żadnego ostrzeżenia stosy ponownie zaczynają płonąć.

Jak to możliwe, że niesławny Inkwizytor wrócił i wkroczył ponownie na ścieżkę zbrodni? A może za morderstwo odpowiedzialny jest jego naśladowca? Na uzdrowicieli, znachorów i wróżbitów pada blady strach. Zaczynają się łowy.

Michał Śmielak powraca w fenomenalnej i długo wyczekiwanej kontynuacji „Znachora”.

Świetne dialogi, wyraziści bohaterowie i nieprzeniknione pokłady mroku budują nastrój powieści Michała Śmielaka. To precyzyjnie skonstruowany thriller, którego nie wypuścicie z rąk, dopóki nie poznacie rozwiązania zagadki.
Robert Wiśniewski, „Magazyn Dobre Książki”