Chcąc się dowiedzieć, jak wygląda specyfika pozyskania kandydata na świadka koronnego, spotykam się z funkcjonariuszem stołecznego „terroru”. O pracy operacyjnej, czyli o tym, jakimi metodami policjanci z sekcji operacyjnej rozbijają grupy przestępcze – co przecież interesuje mnie najbardziej – niewiele się dowiem. Mój rozmówca przepracował wiele lat w „terrorze”. Słuchał, zbierał materiały procesowe (które w rezultacie służą jako podstawa sformułowania aktu oskarżenia). Policjanci wiedzą więcej, niż mogą zawrzeć w takim materiale. Nie wszystko bowiem da się udowodnić, nie wszystkie zarzuty postawić. Choć wiedza jest.

Aspirant sztabowy Marek Hubert – były dochodzeniowiec z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Doświadczenie, wiedza, cierpliwość i odpowiednie podejście do gangsterów. Uśmiech od ucha do ucha, czym być może oswaja stres związany z tą pracą. Specyficzne (momentami drastyczne) poczucie humoru, które też może być rodzajem tarczy obronnej. Zaliczył oględziny wielu makabrycznych miejsc zabójstw. Robił, czyli rozpracowywał, między innymi „Mokotów”, przesłuchiwał najgroźniejszych członków tej zorganizowanej grupy przestępczej. Jeśli w ogóle godzili się na rozmowę, to tylko z nim.

– Oni nie rozmawiają z kimś, kogo nie znają – mówi Hubert. I dodaje: – Dobrze, żeby w przypadku zorganizowanej przestępczości przesłuchiwał od początku do końca ten sam funkcjonariusz.

To z jego inicjatywy sprawy tajemniczych czterech zaginięć (zabójstw, jak się później okazało) zostały, mimo sprzeciwu prokuratur, połączone w jedną. Okazało się, że słusznie, bo skazany na dożywocie prawomocnym wyrokiem Mariusz B. to rzadki w dzisiejszych czasach przykład seryjnego zabójcy. Skazano go za cztery zabójstwa (ciał nie znaleziono do dziś, proces był poszlakowy). Hubert podejrzewa, że Mariusz ma na koncie więcej ofiar. Kiedy został zatrzymany, poprosił o rozmowę z Markiem Hubertem i Zbyszkiem J.: „Panowie, jak kiedyś uznam za stosowne powiedzieć, gdzie ukryłem zwłoki, to tylko wam”. Parę lat temu rozmawiałam z Mariuszem B. w areszcie śledczym na warszawskiej Białołęce. Zero emocji, martwy wzrok, szklane oczy wpatrujące się w rozmówcę bez jednego mrugnięcia. Zdiagnozowany psychopata. Instytut Eskpertyz Sądowych im. prof. dra J. Sehna w Krakowie był zainteresowany dłuższą jego obserwacją, nawet tak doświadczona instytucja uznała go za wyjątkowy przypadek. Mariusz B. dokonał zabójstwa członków rodziny D. – Zbyszka (głowy rodziny) i jego córki Oli. Mieszkał z nimi oraz Małgorzatą, żoną Zbyszka i matką Oli, pod jednym dachem. Zamordował ponadto Henryka S., z którym Małgorzata uczęszczała na lekcje tańca (Mariusz był o tę relację zazdrosny). Jak również księdza Piotra S., u którego przed laty służył do mszy i był przez niego wykorzystywany seksualnie. To jedna z bardziej zagmatwanych spraw prowadzonych przez stołeczny „terror”. A konkretnie przez Marka Huberta.

– Wcześniej pracowałem w komisariacie jednej z dzielnic Warszawy. Kiedyś podczas mojego dyżuru zdarzeniowego zjawił się komendant z Biura Spraw Wewnętrznych. I zaczął grzebać w śmieciach. Nie było wówczas niszczarek, policjanci wyrzucali podarte papiery, na przykład protokoły, do kosza. Ktoś się pomylił w jakimś wniosku, coś skreślił, to podarł i do śmietnika. A komendant zaczął sobie sklejać puzzle z tych kawałków. Jak je posklejał, to wszczął na tej podstawie postępowanie. Za co? Ano za niewłaściwie obchodzenie się z dokumentami! To nie był jedyny taki numer. Jeden kumpel zawsze układał akta swoich spraw na wierzchu szafy. Któregoś dnia komendant zrzucił mu te dokumenty za szafę, tak że nie było ich widać. Parę dni później zaczęła się kontrola. A tu koledze brakuje dokumentacji trzech spraw. I wybuchła afera. No i dotarło do mnie, z kim ja pracuję – śmieje się Hubert. – W dwa tysiące piątym roku koleżanka powiedziała mi o naborze do „terroru”. „Nadawałbyś się”, stwierdziła. Myślę sobie, dobra, co tam. I pojechałem.

Pełniącym obowiązki naczelnikiem „terroru” był wówczas przez parę miesięcy Sławomir Rogowski, ksywa Długopis.

– I akcja jest taka – ciągnie Marek. – Zgłaszam się do funkcjonariusza, ma ksywę Bolek. „Ja tu na casting”, mówię. „A skąd ty jesteś?”, on na to. Mówię, że z komisariatu tego i tego. „Daj mi swoje dane”. To podałem. „Masz tu wniosek osobowy do wypełnienia”. Sięgam do kieszeni po długopis. „Ty, długopis masz?” „No mam”. „Dobra, już nie wypełniaj”. I poleciał gdzieś z tym wnioskiem. „Ale o co chodzi z tym długopisem?”, pytam, gdy wrócił. „A bo wszyscy przychodzą i nie mają czym wniosku wypełnić, a ty z długopisem wyskakujesz!” Takie fory! No i zaczęły się castingi.

Młodszy inspektor Andrzej Kawczyński mówi o swoich podopiecznych, że to „wydział trudnych charakterów”. Trudne charaktery to jedno, ale do tego dochodzi jeszcze swoiste poczucie humoru. Śmiech tłumi łzy. Pomaga zachować dystans i nie zwariować.

– Jedziemy na oględziny, kilku chłopaków jest tam przed nami – relacjonuje Marek. – Kumpel wyskakuje z mieszkania blady jak ściana. Pytam: „Witek, co ty, trupa nie widziałeś?”. A on na to: „Idź, zobacz sobie”. To idę. W pierwszym pomieszczeniu trup dorosłego mężczyzny, normalka. W pokoju obok, jak się okazuje, leżą dwie uduszone dziewczynki. Widok zamordowanych dzieci wstrząsa najbardziej. Innym razem wchodzimy do mieszkania, a tam postrzelony w głowę facet, który zanim zabił siebie, postanowił zabić swoją córkę. Kilkuletnią dziewczynkę. Też strzelił małej w głowę, jej mózg był dosłownie wszędzie, na podłodze, na ścianach. Na złość żonie to zrobił…

Wydział do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw zajmuje się nietypowymi, trudnymi do wyjaśnienia zabójstwami, zaginięciami, poszukiwaniami. Także grupami przestępczymi. Paręnaście lat temu częściej zdarzały się strzelaniny, podkładano bomby. Dziś już tego na terenie Warszawy nie uświadczysz.

Z czasem do Wydziału zaczęto przyjmować chłopaków z polecenia z innych wydziałów, choć najlepszych nikt dobrowolnie raczej nie wypuszczał. Ściągano do „terroru” pierwszy sort, z konkretnymi kompetencjami, z wypracowanym czasem służby, takich, o których wiadomo było, że świetnie się sprawdzą w tej niełatwej pracy.

– O , na przykład Chemika wzięliśmy z postępowaniem dyscyplinarnym – przypomina sobie Marek. – Był kierownikiem sekcji, z niższego kierownictwa. Miał kłopoty przez swoją głupotę. Chodziło o to, że sam będąc oficerem, zwyzywał wyższego rangą. Wiadomo, byłoby gorzej, gdyby jakiś sierżant wyskoczył z łapami do inspektora. Rzucali mu kłody pod nogi, pozbawiali premii, fundowali też inne przyjemności. No to poszło do niego pytanie: „Chłopaku, chciałbyś przyjść do »terroru«? Pasowałbyś”. „No, ale mam postępowanie dyscyplinarne”, zmartwił się. „A który nie miał”, mówimy. Niejednego już wzięliśmy na tym samym patencie. Zresztą to nie jest wydział łatwych charakterów.

Gdy jadą do zabójstwa, muszą przeprowadzić oględziny miejsca zdarzenia i oględziny zwłok. Marek opowiada o jednym z bardziej makabrycznych wezwań, kiedy oględziny trwały dwie doby.

– Kiedyś na Pradze-Północ doszło do wybuchu. Gość położył się na kanapie, pod którą była bomba, i wyleciał w powietrze. Szczątki były wszędzie, kości utkwiły w ścianach, w suficie. Kości, ale też resztki tej konstrukcji wybuchowej. Trzeba je było wydobyć, żeby Wojtek, nasz spec od wybuchów, miał jak najwięcej materiału i mógł to wszystko poskładać, posklejać. I wydać opinię: jaka to była bomba, co ją odpaliło.

– Kto jako pierwszy przybywa na miejsce, kto uczestniczy w tych oględzinach? – pytam.

– Na miejscu jest nas trzech: technik, kierownik mojej sekcji i ja. Przyjeżdża policja, ale wzywane jest jednocześnie pogotowie, żeby oficjalnie ten zgon potwierdzić. Dopiero wówczas przystępujemy do oględzin miejsca i zwłok. Lekarz medycyny sądowej pojawia się wtedy, gdy dochodzeniowiec zakończy czynności. Jeśli na karcie zgonu będzie napisane „niewydolność serca” czy „niewydolność krążeniowo-oddechowa”, bo najczęściej takie sformułowania są w użyciu, zaczyna swoją robotę: oględziny ciała.

– Jak sobie radzicie z widokiem trupów, z tą makabrą, którą zastajecie w danym miejscu?

– Gorzej jest na początku, przy takich świeżych zwłokach i pierwszym trupie. Potem przychodzi zobojętnienie. Wiadomo, można się przyzwyczaić do wszystkiego. Po jakimś czasie trup leży obok, ty jesz kanapkę i o tym nie myślisz – śmieje się Marek.

Fragment książki „Skruszony gangster”

Skruszony gangster